Mam wrażenie, że rodzice dzieci z przedszkola dzielą się na tych biedny pokrzywdzonych przez los którzy muszą procować i tych szczęśliwców, którzy pracować nie muszą. Oczywiście Ci co pracować muszą (bo ich zwolnią) są ważniejsi - wszak z czegoś rodzinę utrzymać należy.
Po trosze sytuacja jaka jest w przedszkolu jest też winą samego przedszkola.
O czym mówię oczywiści o chorowaniu, a raczej przyprowadzaniu chorych dzieci do przedszkola.
Cóż jak to mówi moja przyjaciółka zawrotnej kariery w przedszkolu to Rycerz nie robi. Chodzi w kratkę, tydzień lub dwa w domu, tydzień w przedszkolu. Odchorowany jest zaprowadzany do przedszkola i co... Obok dziecko kaszle jakby miało gruźlicę, dwa rzędy dalej dziecko z zielonymi śpikami po pas. Wybaczcie, ale nie wierzę że panie przedszkolanki tego nie widzą.
Szczytem szczytów było przyprowadzenie do przedszkola dziecka z jelitówką - dziecię wymiotowało całą noc czemu towarzyszyła również biegunka. Kochana mamusia stwierdziła jednak "ona tak bardzo chciała iść do przedszkola, a ja musiałam do pracy". Po tej akcji trzy czwarte przedszkola odchorowywało obecność mamusi w pracy przez tydzień.
Doprawdy mam w głębokim poważaniu tłumaczenie "bo mnie zwolnią z pracy". Rozumiem, że innych mogą zwolnić wszak Ciebie to nie dotyczy, zdrowie dziecka (oczywiście) obcego jest mniej ważne od pracy, o własnym dziecku nie wspomnę wszak za te pieniądze kupuje się chleb który ono je znaczy zrozumie.
Po drugie samo przedszkole. Do tej pory pamiętam (niestety pamięć mam jak słoń) słowa pani dyrektor, że nawet z katarem dziecko będzie odsyłane do domu. Jak widać jednak zielone gluty nie są katarem - w sumie racja zielone gluty, to zielone gluty, a katar to katar.
Jedyny plus chorowania Rycerza to podczas jednej z takich przerw, przez przedszkole przetoczyła się wszawica. Jak na razie wszy nas ominęły - pewnie do przyszłego roku. Nie zmienia to faktu, że już zaczynam się rozglądać za preparatami na wszy.
źródło zdjęcia: internet